Abrakadabra

Żyła sobie kiedyś dziewczynka. Urodziła się jako pierwsza i jedyna córka swojej matki. Jednak matka zbyt wcześnie odeszła. Dziewczynka została sama z ojcem, który tak bardzo pogrążył się w rozpaczy po stracie swej ukochanej żony, że zupełnie oślepł, ogłuchł i nikt już nigdy nie miał z nim kontaktu.

Dziewczynka była więc sama na świecie. Każdego dnia starała się, aby wszystko było jak dawniej, jak wtedy, kiedy mama jeszcze z nimi była. Gotowała, sprzątała, prała i dbała o ojca,  ale on jej ani nie widział, ani nie słyszał. Wychodził z domu i długo nie wracał, a z czasem zaczął bywać w domu coraz rzadziej i tylko na chwilę, a dziewczynka czuła się coraz bardziej smutna i samotna.
Zauważyła jednak, że gdy głośno krzyczy, to ojciec patrzy w jej stronę, jakby widział i słyszał, a może jej się tylko zdawało? Krzyczała więc często i uśmiechała się do ojca najładniej jak potrafiła i czekała z nadzieją, że kiedyś znów ją zobaczy i usłyszy.  

Pewnego dnia dostrzegała kawałek kolorowej tkaniny wystający z szafy. Była to ukochana spódnica jej mamy. Wiele lat wcześniej matka dziewczynki otrzymała ją od swojej matki – własnoręcznie uszytą spódnicę z kawałków kolorowego materiału.

Dziewczynka natychmiast ją założyła.
Spódnica była o wiele za duża, o wiele za szeroka, więc związała ją sobie w pasie sznurkiem. Od tamtej pory już się z nią nie rozstawała. Spódnica również zdawała się przylgnąć do dziewczynki na stałe. Czasami przekręcała się tak, że z przodu był pas zielony i wtedy serce dziewczynki wypełniało się nadzieją, czasem niebieski i wtedy miała przeczucie, że jest coś więcej, coś wielkiego i potężnego, jak niebo, czasem żółty, jak światełko w ciemności, które daje wskazówki, a czasem czerwony lub różowy. Pasy czerwony i różowy mieszały się ze sobą i nigdy nie było wiadomo, gdzie się kończy jeden, a zaczyna drugi. Ten fragment spódnicy dziewczynka lubiła najbardziej i dlatego, kiedy tylko sobie przypomniała, przekręcała spódnicę tak, aby czerwono-różowy był z przodu.

Kiedy ojciec wracał do domu – przechadzała się dumnie przed jego oczami, albo wirowała i pląsała niczym motyl, wtedy spódnica wyglądała najpiękniej. Ojciec z początku zdawał się nie zauważać dziewczynki, jednak pewnego dnia przemówił do niej. Jego słowa były ostre, a oddech cuchnący. Nie chciała słuchać. Jego słowa dusiły ją niczym ramiona atlety, próbowała zasłonić uszy, nie słuchać, nie patrzeć, ale jego słowa były silniejsze. Huczały w głowie i wyrywały serce.

Długo biegła przed siebie, aż w końcu zabrakło jej sił i poczuła, że upada na coś miękkiego i chłodnego.
Kiedy się ocknęła, zobaczyła, że jest w lesie. Nie wiedziała, jak się w nim znalazła i jak długo  spała. Jej kolorowa spódnica była cała w strzępach, brudna, podarta, ociekająca błotem. Próbowała się podnieść, ale nie mogła. Leżała więc z głową opartą o pień drzewa i obserwowała błękitne niebo, zielone liście drzew, czerwone połyskujące poziomki i różowiące się maliny. Wygładziła spódnicę i obiecała sobie, że jak tylko nabierze sił, znajdzie strumień i oczyści spódnicę, by jej kolory znów były piękne i by przypominały mamę.

Nucąc sobie piosenkę dla otuchy, powoli podniosła się z ziemi, ale ciężko jej było ustać na nogach. Kiwała się z boku na bok, każdy krok sprawiał jej ból i cierpienie.
Zbliżała się noc. W pobliżu zobaczyła jaskinię. Pomyślała, że to dobre miejsce na nocleg i z wielkim trudem, podtrzymując się drzew, kiedy już noc całkowicie zawładnęła światem, znalazła się przed wejściem do jaskini. Wczołgała się do środka i niemal natychmiast zasnęła.

„Dość już skorzystałaś z mojej gościnności!” – usłyszała nad sobą chrapliwy, nieprzyjemny głos. „Teraz musisz za gościnę zapłacić. Będziesz moją służącą! Czy potrafisz gotować, prać i sprzątać?”

U wejścia do jaskini stał mały dziwnie wyglądający człowieczek, który swoim długim, szpetnym paluchem zakończonym haczykowatym pazurem wskazywał na nią.
„Tak, potrafię” -  odpowiedziała cichutko. „Przekonamy się. Bo jeżeli nie, będę cię musiał zabić. Nikt nie dostaje od karła niczego za darmo. Pamiętaj o tym głupie dziewczę!” „I zdejmij ten wstrętny łach, który masz na sobie!”
Kiedy dziewczynka zdjęła spódnicę, karzeł ze złością cisnął ją w ogień. 

Od tej pory dziewczyna każdego dnia wstawała zanim karzeł się obudził, rozpalała ogień na palenisku, gotowała mu strawę z tego, co udało się jej znaleźć w lesie. Kiedy karzeł się nasycił, wolno jej było zjeść to, czego on nie dojadł i wypić to, czego nie dopił. Kiedy wychodził z jaskini, sprzątała, prała jego ubrania i gotowała dla niego kolację. Karzeł nigdy jej nie zaprosił do swojego stołu, a kiedy jadł, miała cierpliwie czekać, aż skończy, dopiero potem sama mogła zjeść resztki.

Dziewczynka starała się bardzo, pracowała ciężko, ponad swoje siły. Codziennie wymyślała coraz to wspanialsze potrawy, szorowała i polerowała każdy, nawet najmniejszy kamyczek w ścianach i podłodze jaskini, tak że można się było w nich przejrzeć. Przynosiła świeże kwiaty, a do prania ubrań karła dodawała ziół, by pięknie pachniały i by zapewniły mu zdrowie. Jednak karzeł ciągle był niezadowolony i ciągle mu się coś nie podobało. Był wobec niej oschły i nieprzyjemny, toteż odczuwała ulgę, kiedy wychodził i długo nie wracał. Nigdy oczywiście nie wiedziała dokąd karzeł chodzi, ale bardzo bała się go o to zapytać.

Pewnego dnia karzeł wrócił wcześniej niż zwykle i powiedział: „Chodź tu dziewczyno! Nie jesteś może najdoskonalsza, popełniasz błędy i wiele niedociągnięć jest w twojej pracy, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie jestem bez serca. Pozwolę ci tu zostać na zawsze. Dam ci schronienie i opiekę. Będzie ci ze mną dobrze. Sama widzisz - nie spotkała cię u mnie żadna krzywda, prawda?” – na twarzy karła przebłysnął cień uśmiechu.
„Prawda” – odpowiedziała dziewczynka nieśmiało. Przez głowę przeszła jej myśl, że rzeczywiście było jej tu nienajgorzej. Może i pracowała ciężko, a karzeł nie był wobec niej zbyt miły, ale też nie robił jej nic złego. Miała co jeść, miała dach nad głową, czego więcej potrzeba do życia?

Karzeł podszedł do dziewczyny, musnął swoimi szorstkimi rękami jej delikatny policzek, po czym wcisnął jej w dłoń zawiniątko. „Wiem, że może jestem zbyt hojny, ale niech tam, moja strata! W woreczku jest dokładnie sto nasionek. Każde nasionko posadź wieczorem przed pójściem spać i pomyśl jedno marzenie. Jeśli roślinka wyrośnie do rana, marzenie się spełni. Pamiętaj, dziewczyno, tylko dobre marzenia się spełniają! Złe marzenia przynoszą cierpienie i ból”. Za sto dni się z tobą ożenię. Zaśmiał się nie otwierając ust i poszedł spać na swoje świeżo pościelone legowisko.

Kiedy chrapanie karła rozległo się po całej jaskini, dziewczynka wyjęła jedno nasionko i zastanawiając się, jakie wybrać marzenie, posadziła je w małym ogródku przed jaskinią i podlała. „Chciałabym, żeby Karzeł pozwolił mi jeść przy stole” – wypowiedziała niepewnie.

Jak zwykle obudziła się o świcie, żeby przygotować posiłek zanim Karzeł wstanie. Zobaczyła, że roślinka nie wyrosła. „Może źle ją posadziłam? – zastanawiała się dziewczynka. A potem przypomniała sobie słowa karła: „tylko dobre marzenia się spełniają”, „Kimże ja jestem, żeby marzyć o siedzeniu przy stole u jego boku! Jak mogłam pomyśleć, że to marzenie się spełni?”

Następnego wieczoru, kiedy karzeł już poszedł spać, posadziła drugie nasionko w ogródku i podlała je. „Chciałabym, żeby karzeł był ze mnie zadowolony”. Ale i tym razem nic nie wyrosło. „Jak mogłam pomyśleć, że karzeł może być ze mnie zadowolony? Ze mnie?” – pomyślała.

Kolejnego wieczoru znów posadziła nasionko i podlała je. „Chciałabym mieć więcej pokory i skromności” – ale i tym razem roślinka nie wykiełkowała.

Mijały noce i dni, dziewczynka każdego wieczoru sadziła jedno nasionko, ale żadna z roślinek nie wyrosła.

Pewnej nocy przyśnił jej się sen. Na wielkim wozie zaprzęgniętym w potężne lwy o ludzkich głowach siedział wojownik. W ręku trzymał tarczę, na której było napisane: „Abrakadabra odgadnij zagadkę. Znajdź zaklęcie, które pozwoli ci na wolny przejazd”.
„Dziwny sen.” – Pomyślała dziewczynka, a jednocześnie czuła, że to coś ważnego.

Rano, kiedy szykowała karłowi śniadanie, zapytała: „Kochany karle, co oznacza słowo abrakadabra?”
Karzeł bardzo się oburzył: „Nigdy więcej nie wymawiaj głośno tego słowa! Nie ma z nim żartów, jego działanie jest o wiele silniejsze niż możesz zrozumieć głupia dziewczyno!”   

Abrakadabra nie dawało jej jednak spokoju. Wciąż przed oczami miała napis na tarczy ze snu, ale za nic nie mogła zrozumieć jego znaczenia.

Następnego dnia, kiedy sadziła kolejne nasionko powiedziała cichutko: „Abrakadabra. Co to oznacza? Może to imię tego wojownika? Abrakadabra, wojowniku powiedz sam, czego ja mogę pragnąć? Wszystko czego potrzebuję, mam tutaj u karła. Nie zagrażają mi dzikie zwierzęta, jest ciepło, mam co jeść… Niczego mi nie brakuje. I wtedy przypomniała sobie, jak dawniej tańczyła w maminej spódnicy z kolorowych skrawków i wyobrażała sobie, że jest motylem, a spódnica tak pięknie wirowała wokół niej… Żebym znów miała taką spódnicę…”. Szybko otarła łzę, która niewiadomo skąd pojawiła się na jej policzku.

Kiedy obudziła się rano, karła już nie było. Wrócił koło południa dźwigając na plecach spory tobołek. „Kupiłem na targu materiał. Uszyj mi z niego nowe ubranie. Wieczorem ma być gotowe.” – zażądał i wyszedł jak zwykle w sobie tylko znanym kierunku.

Przez cały dzień pilnie szyła dla karła ubranie, nie zapominając o wypełnieniu swoich codziennych obowiązków. Białe płótno było dość sztywne, toteż palce miała całe pokłute, a i oczy odmawiały posłuszeństwa. Wieczorem kiedy karzeł wrócił do domu, ubranie było gotowe; miało wyjątkowo staranne ściegi i drobne hafty zdobiące mankiety i kołnierzyk.  

„No, masz szczęście, dziewczyno! Nie jest najlepiej, widać, że jesteś niezbyt biegła w szyciu, ale nie ma czasu na poprawki. Jutro nasz ślub. Z resztek uszyj sobie suknię ślubną. Nie pójdziesz przecież w swoich starych łachach!” – powiedział karzeł i zabrał się do jedzenia kolacji.

Dziewczynka zajrzała do woreczka i zobaczyła, że istotnie, na dnie jest tylko jedno małe nasionko, już ostatnie. „Dziś zasadzę setne nasionko. A jutro zostanę żoną karła” – pomyślała w duchu i wzięła parę głębokich oddechów, żeby się nie rozpłakać. Karzeł szybko zasnął, a ona długo w noc siedziała i szyła swoją suknię ślubną. Zastanawiała się, jakie powinno być jej ostatnie marzenie, marzenie wypowiedziane ostatniego wieczoru, zanim zostanie żoną karła.

Nic szczególnego jej jednak nie przychodziło do głowy. „Zażyczę sobie pięknego ślubu, albo welonu, albo szalu żeby przykryć górę, bo ledwie na spódnicę tych skrawków wystarczy. A zresztą! I tak marzenie się nie spełni. I tak roślinka nie wyrośnie. Trudno. Niech się dzieje wola nieba” i wyszła na zewnątrz, żeby posadzić nasionko.
Kiedy ukucnęła w trawie, zauważyła, że w miejscu, gdzie posadziła nasionko poprzedniego wieczoru, wyrósł piękny tulipan. Każdy jego płatek był inny, jeden zielony, jeden niebieski, jeden żółty, jeden czerwony i jeden różowy.
Uśmiechnęła się, bo tym razem wiedziała, jakie życzenie wypowiedzieć…

Następnego dnia założyła uszytą własnoręcznie spódnicę ze skrawków. Na białej tkaninie ostro połyskiwały doszyte tulipanowe płatki: zielony, niebieski, żółty, czerwony i różowy. We włosy wpięła różę, która urosła tej nocy z ostatniego nasionka. Najpiękniejszą różę, jaką dziewczynka kiedykolwiek widziała. Była gotowa.

Kiedy przyszedł po nią wystrojony w swoje nowe ubranie karzeł, dziewczyna gestem dłoni wskazała mu miejsce przy stole. Stół był pięknie nakryty na dwie osoby: dwa talerze, dwa komplety sztućców i dwa kieliszki wypełnione winem różanym.
Zanim karzeł zdążył wyrazić swój sprzeciw, sama usadowiła się na przybranym płatkami róż krześle naprzeciwko niego.

„Wypijmy toast.” – powiedziała do karła.
„Toast, żebyś mi była posłuszną i pokorną żoną! Dzisiaj ci podaruję, ale nigdy więcej nie chcę widzieć, że siadasz przy stole, przy którym jem ja! Nigdy, rozumiesz!” – wykrzyknął karzeł cały czerwony ze złości.
„Nie, karle. Wypijemy toast za marzenia.” – powiedziała spokojnie. „Wypijemy za to, żeby zawsze wiedzieć, które z nich mają sens, aby w życiu zawsze płynąć w swoim kierunku”.
„A teraz, kiedy już wypiłeś moje wino i zjadłeś moje jedzenie, odejdź stąd. I tak pozwoliłam ci być moim gościem zbyt długo” – rzekła dziewczyna, tym razem stanowczo.

Karzeł niemal się zakrztusił z wściekłości: „Ty niewdzięczne stworzenie! Byłaś moją służącą, byłaś nikim. Przygarnąłem cię! Chciałem się z tobą ożenić, ale ty…”
„Zamilcz!” – krzyknęła dziewczyna. Czy nadal uważasz, że mogłabym zostać twoją żoną? Że mogłabym dzielić swoje łoże i stół z kimś, kto nie istnieje? Patrz!” Chwyciła karła mocno za kark, by spojrzał w lustro. „Czy widzisz swoje odbicie? Karle, powiedz czy ty istniejesz?”

„Jakie marzenie wypowiedziałaś dziewucho! Jakie marzenie wypo… niewdzię….dziewu….” – głos karła urywał się i bladł z każdym jego słowem.
Zanim powiedziała, jakie było jej ostatnie marzenie, karzeł zaczął się kurczyć i kurczyć, a po chwili nie zostało już po nim nic.
„Karle, moje ostatnie marzenie to zawsze iść za głosem serca, by widzieć to, co powinnam zobaczyć, by wybierać to, co dla mnie dobre, a kiedy trzeba, by stać się ogniem, którego się nie da zgasić lub zatrzymać”.
    

Zielona Królowa

Za górami, za lasami, żyła sobie królewna. Znacznie różniła się od wszystkich innych królewien, bo zamiast złotych – miała zielone włosy. A zamiast w zamku, żyła w małym domku w lesie i mimo że często jej tam było smutno i samotnie, to tam sobie mieszkała i czekała. Życie płynęło o ona czekała. Czekała na zmianę, aż coś się w jej życiu wydarzy.

Lubiła sobie wyobrażać, że jest piękną, dobrą dziewczynką, którą wszyscy kochają i która zawsze dostaje to, czego nawet nie zdąży zapragnąć. Nie musiałaby wtedy niczego pragnąć ani się starać, bo wszystko by miała, zanim by tego zachciała.

Mieszkała sama w lesie, bo tam nikt jej nie dokuczał i nie wytykał palcami. Było cicho i spokojnie, a ponieważ była silną i zaradną dziewczynką, jakoś sobie powolutku żyła.

Pewnego dnia przyszedł do niej zając, który miał mnóstwo przyjaciół w całym lesie i dziwił się, że królewna nikogo nie zna i z nikim nie rozmawia. Dziwił się, że królewna mieszka w małej leśnej chatce, a nie jak wszystkie królewny, w przepastnym pałacu, i że nosi stare łachmany zamiast jedwabnych sukien i złotych pantofelków.
- Skąd ta pewność, że jesteś królewną? – zapytał zając.

- Wiesz zajączku, byłam bardzo samotna tam, gdzie żyłam. Wszyscy mi dokuczali z powodu moich zielonych włosów, a mnie bardzo bolało serduszko, że tak źle mnie traktują. Jak dziwoląga i odmieńca! Starałam się być miła i wszystkim pomagać, ale oni byli dla mnie mili tylko wtedy, kiedy czegoś ode mnie potrzebowali.

Zając bardzo się zdziwił, bo przecież włosy dziewczynki były takie piękne, błyszczały w słońcu jak młode listki wiosną i miały odcień, jak jej oczy. W ogóle dziewczynka wydała mu się zajmującą osobą. Poruszała się z taką gracją i mówiła tak mądrze.

Zając pokochał ją i odtąd przychodził do niej zawsze, kiedy za nią zatęsknił, albo kiedy martwił się, czy dziewczynka czegoś nie potrzebuje.
Pewnego dnia dziewczynka wyjawiła mu swój sekret, że w chwilach samotności wyobraża sobie, że jej stare i brzydkie ubrania są w rzeczywistości pięknymi sukniami z kosztownych tkanin.
Pomyślał, że taka piękna dziewczyna nie powinna skromnie wyglądać i następnym razem przyniósł jej mały kolczyk, który znalazł na łące. Dziewczynka bardzo się ucieszyła. Dotychczas myślała, że świecidełka nie są dla niej ważne, ale ten prezent ucieszył ją ogromnie!

Kiedy dziewczyna nałożyła kolczyk, wydała się zającowi jeszcze piękniejsza.
Dziewczynka obróciła się w kółko i z radości zaczęła pląsać niemal nie dotykając ziemi.

- Bo królewny poruszają się tak, jak ja, mówią tak, jak ja i czują tak, jak ja. Są wrażliwe i delikatne.
- Tak dziwnie to powiedziała... – pomyślał zając. - A może ona jest czarownica, a nie królewną? Królewny nie potrafią wirować w powietrzu, a tym bardziej zwykłe dziewczynki.
I pobiegł w las, żeby opowiedzieć innym mieszkańcom o tym, że w lesie zamieszkała czarownica.

Teraz niemal każdego dnia pojawiały się przy domku królewny różne stworzenia, małe i duże, brzydkie i ładne, ale żadne z nich nie odważyło się podejść. Bali się dziewczynki, ale jednocześnie byli bardzo ciekawi jak wygląda i czym się zajmuje.

Królewna początkowo nie zdawała sobie sprawy z celu tak częstych wizyt zwierząt w pobliżu jej domku, w końcu odkąd w nim zamieszkała, nikt oprócz zająca jej nie odwiedzał. Uśmiechała się do zwierząt serdecznie i w końcu zwierzęta przestały się jej bać i zaczęły podchodzić do niej całkiem blisko.

Z każdym z nich porozmawiała, wysłuchała i zdawało się, że ma radę na każdy kłopot. Zwierzęta zwierzały się jej ze swoich smutków i trudności, wierząc, że skoro jest czarownicą, to zna się na czarach i będzie umiała znaleźć sposób na różne dolegliwości ciała i duszy.

Królewna była bardzo zadowolona z tego, że ma tyle gości, choć czasem czuła zmęczenie i wolała pohuśtać się na swoim hamaku przed domkiem i pomyśleć. Po raz pierwszy w życiu czuła się ważna i potrzebna.

Pewnego dnia do chatki królewny przyszedł zając. Nie był u niej od czasu, kiedy podarował jej kolczyk. Był bardzo ciekaw zdolności czarownicy w uzdrawianiu, bo wieść o skuteczności jej czarów rozeszła się szeroko po lesie. Sam miał chora łapkę i pomyślał, że może czarownica zdoła mu pomóc.
Królewna bardzo się ucieszyła na widok zająca, bowiem on wydawał się jej najsympatyczniejszym ze zwierząt.
-          Witaj czarownico - powitał ją zając.
Królewna zdziwiła się, że się w ten sposób do niej zwraca, ale nie chciała go urazić i nie zareagowała na przezwisko.
-          Czarownico, sprowadza mnie do ciebie moja chora łapka. Czy możesz mi ją uzdrowić za pomocą twoich zaklęć magicznych?
Królewna naprawdę lubiła zajączka, ale jego słowa bardzo ją zraniły.
– Wiesz zajączku, że jestem królewną. Jeżeli sprawia ci to przyjemność, możesz mnie nazywać czarownicą. – odpowiedziała smutno. - Co się stało z twoją łapką?

Zając opowiedział jak to lis kłapnął go zębami, ale w porę zdołał się wyrwać i uciec.
Królewna przemyła ranę i obwiązała łapkę czystą szmatką.

Smutno jej było, że wszyscy, którzy do niej przychodzą czegoś od niej chcą i nawet nie zapytają, jak się czuje. Miała nadzieję, że chociaż zajączek porozmawia z nią tak, jak kiedyś.
Ale, gdy tylko opatrzyła jego chorą łapkę, natychmiast czmychnął w las, nie dziękując nawet za pomoc.

Po kilku tygodniach zając znów przyszedł do królewny.
- Jak się cieszę! - zawołała. - Jak twoja łapka?
- Nieźle, zagoiła się. Ale teraz wszedł mi kleszcz, możesz mi go usunąć, czarownico? – odpowiedział oschle zając.

- Nie! – krzyknęła królewna. - Nigdy więcej tutaj nie przychodź, jesteś małym niewdzięcznym stworzeniem i nigdy więcej nie chcę cię widzieć! Zamachnęła się kijem, żeby wzmocnić swój wybuch złości.

Zając się spłoszył i uciekł, bojąc się gniewu czarownicy i tego, że zamiast mu pomóc jeszcze rzuci na niego jakiś urok. Zresztą kto wie, może ten kleszcz, to jej sprawka? A kaszel, który miał w zeszłym tygodniu?
- Muszę czym prędzej powiadomić o tym wszystkich mieszkańców lasu i przestrzec ich przed złymi czarami, które czarownica rzuca na bezbronne zwierzęta – tak, jak na niego – bez powodu.

Królewna długo płakała po odejściu zająca. Nie mogła zrozumieć dlaczego ją przezywał, dlaczego był dla niej taki niemiły.
Było jej przykro, że jedyny przyjaciel, jakiego miała, odwiedzał ją tylko wtedy, gdy miał problem. Nigdy nie zapytał jak sobie daje radę, czy nie jest samotna, czy nie chciałaby poznać jego rodziny, jego przyjaciół… A w ogóle, to nie jest żadną czarownicą, tylko królewną. Dlaczego on ją przezywa?
- A może wszystko przez te przeklęte zielone włosy? – zastanawiała się zrozpaczona.  

W lesie zapanował chaos. Wszystkie zwierzęta ogarnął lęk; dopatrywały się swoich problemów w niecnych działaniach czarownicy i znów nikt nie zbliżał się do domku królewny.

Podwórze królewny zaczęło świecić pustkami.
- Co się stało? – zadawała sobie to pytanie królewna wciąż na nowo. - Może kogoś obraziłam? A może zbyt mało się starałam? A może niepotrzebnie zezłościłam się na zajączka?

Pewnego dnia postanowiła pójść do Rady Lasu. Słyszała, że są to mądre i sprawiedliwe zwierzęta, które wyjaśniają nawet najtrudniejsze sprawy dotyczące wszystkich mieszkańców lasu.
- Ja też jestem mieszkańcem tego lasu, więc pójdę i poproszę o pomoc. Nie mogę dłużej żyć zadając sobie wciąż na nowo to samo pytanie „dlaczego?”.

Rada Lasu składała się z trzech najmądrzejszych zwierząt: dzika, łasicy i niedźwiedzia. Królewna starała się wyjaśnić z czym przyszła, ale zwierzęta w ogóle nie słuchały tego, co miała do powiedzenia. Wyrok został już wydany: czarownica musi opuścić las…

- Dobrze. - powiedziała królewna - Ale zanim odejdę, potrzebuję trzech bardzo rzadkich ziół. Ich znalezienie i przygotowanie zajmie mi trzy dni i trzy noce. Wtedy odejdę. Nikt ma mi nie przeszkadzać i nikt nie obserwować. Jeżeli ktokolwiek złamie mój warunek, do końca świata będę gnębiła ten las i jego mieszkańców najstraszliwszymi czarami!

Zwierzęta zgodziły się na ten warunek, jednak ich ciekawość kazała im śledzić królewnę, by sprawdzić, co ona knuje.

Królewna widziała, jak wiewiórki bacznie obserwują każdy jej krok, nieudolnie kryjąc się za gałęziami drzew. Wokół krążyły leśne ptaki, a co jakiś czas zza krzaków błysnęło oko wilka, a jeleń udawał, że jego poroże, to bezlistne gałęzie leszczyny.

Trzeciego dnia królewna ponownie poszła do rady lasu.
- Złamaliście umowę. Oznacza to, że wyrok wydany na mnie jest nieważny. Zostaję w lesie, a wy musicie to zaakceptować. Ale to nie wszystko – kontynuowała. - Oczekuję, że każdego dnia zanim się obudzę, pod drzwiami mojej chatki będą czekały na mnie dary: świeżo zebrane maliny, jagody i poziomki. Słodkie korzenie, zioła, kwiaty łąkowe i miód leśnych pszczół. Tylko w taki sposób jesteście w stanie ochronić swój las i wszystkie zwierzęta od chorób i nieszczęść, jakie na was spadną za sprawą moich czarów. W tej buteleczce mam zaklęte wszystkie nieszczęścia tego świata – ten, kto będzie chciał zrobić mi krzywdę, albo obróci się przeciwko mnie – ściągnie na siebie i na cały las najgorsze.

Stało się tak, jak zażądała. Początkowo zwierzęta bardzo bały się zemsty czarownicy i omijały jej chatkę z daleka. Wszelkie dary znosiły jej pod osłoną nocy i czym prędzej czmychały w popłochu, jak najdalej od tego miejsca.

Ale kiedy nadszedł czas ustanowienia nowej Rady Lasu, zebrały się i ustaliły, że najlepiej będzie, jeżeli to ona stanie na jej czele. Za rządów zielonowłosej czarownicy ku zaskoczeniu wszystkich, w lesie zapanował spokój, a mieszkańcom lasu żyło się bardzo dobrze.

W dziesiątą rocznicę zamieszkania królewny w lesie, zwierzęta urządziły wspaniałe przyjęcie i podarowały jej przepiękny wianek utkany z najcudowniejszych leśnych kwiatów i ziół.
A dzięcioł wystukał tabliczkę wizytową na drzwi jej chatki „Zielona Królowa”.

Wszyscy bawili się wspaniale i ja tam byłam miód i mleko piłam. A Zielona Królowa panowała w lesie sprawiedliwie i mądrze przez długie, długie lata.

Aneta Pietrzak
Art&Growth

Bereszit Bara Elohim…

Żył sobie chłopak pełen zapału i energii do życia i do pracy. Miał wiele pomysłów i jeszcze więcej ludzi wokół siebie, którzy chętnie z nim przebywali i jeszcze chętniej pracowali.
Chłopak miał żywe jasne oczy i widział nimi dużo więcej niż inni, widział w innych więcej niż oni sami byli w stanie w sobie kiedykolwiek zobaczyć.  Był szczery i dobry, wierzył, że nigdy nikt go nie skrzywdzi, bo i on nikogo nie krzywdził.
Otaczał się więc wieloma ludźmi i szedł przez życie jak strzała, dynamicznie, do przodu, wierzył, że wspólnie z nimi może stworzyć wielkie rzeczy.
Chłopak ten nie był jednak tylko zwykłym chłopakiem. Jego gwiazdą był samotny wojownik - prawdziwy przywódca, który widzi więcej, który przewiduje i prowadzi. Prawdziwy ojciec        i nauczyciel. Twórca, który nowym zastępuje stare. Otrzymał wszystko, czego potrzebował, aby kiedyś stać się Władcą: przenikliwy umysł, doskonały węch, sokoli wzrok, wrażliwy słuch, silne umięśnione ciało, ale też wielką intuicję i bardzo dobre, mocne serce, które zawsze miało mu mówić, w którą stronę pójść i które we współpracy z losem miało mu wskazać jego przeznaczenie.

Nie dla siebie

Pewnego dnia chłopak znalazł na swojej drodze maskę. Zaintrygowany wziął ją do ręki, obejrzał, a po jej wewnętrznej stronie dojrzał napis: „kto mnie założy, będzie bezpieczny”. Pomyślał, że dobrze byłoby być bezpiecznym, nie będzie sobie musiał wtedy zawracać głowy ochroną – maska to zrobi za niego, a on przy pomocy otaczających go ludzi i bez żadnego ryzyka (dzięki ochronie maski) będzie szedł przez życie jeszcze szybciej, jeszcze odważniej i w razie czego zasłonięty i nierozpoznany. Nałożył maskę i poczuł sporą ulgę. Świat co prawda stracił trochę ze swej wyrazistości, kolory były jakby mniej jaskrawe a zapachy i smaki słabsze, ale nie szkodzi, to nawet lepsze, świat każdego dnia niósł tak wiele bodźców, że maska stała się swojego rodzaju półprzepuszczalnym filtrem, który oprócz tego, że chronił go przed niebezpieczeństwem, to również przed nadmiarem świata.
Od tego czasu żaden z ludzi nie był już w stanie go skrzywdzić. Maska przybrała niewzruszoną minę i nikt nie mógł zobaczyć tego, co się pod nią kryło, nawet łez, bo od tego czasu nie wypływały już na zewnątrz. Ponieważ twarz chłopaka była teraz przesłonięta ciasno maską (okazało się, że pasuje tak dobrze, jakby była jego drugą skórą), wszystkie prawdziwe uczucia i łzy nie mając ujścia na zewnątrz, spływały prosto do serca, które po pewnym czasie było już tak poranione i wypełnione łzami, że wszystkie cierpienia, złości i smutki, które powinny wydostać się na zewnątrz, zaczęły oblepiać to serce dookoła, mieszać się ze sobą, kotłować, zaciskać, to znów rozluźniać, że czasem aż na zewnątrz słychać było mocne odgłosy huków, jakby ktoś strzelał z ciężkiej artylerii.
Chłopak słysząc te huki (wiedząc, że powinien iść za głosem serca) pomyślał, że to obiecane znaki jego przeznaczenia. „Potrzebuję wojny”-  pomyślał, „To tam ma się spełnić moje przeznaczenie, to tam zostanę prawdziwym Władcą, tam pokażę, na co mnie stać. Zapewne wsławię się dzielnymi bohaterskimi czynami, a moi potomni i w ogóle cały świat będzie mnie pamiętał przez wieki. Będę jak Aleksander, będę jak Atylla - Bicz Boży!”
Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce o wojnie i stał się wkrótce całkiem biegły w strategiach, rodzajach broni a nawet w strzelaniu. Tymczasem świat wcale nie miał ochoty na wojenne wichry, nikt krwi nie chciał przelewać, ludzie po wielu wiekach burzenia i mordowania woleli budować i cieszyć się tym, że mogą swobodnie podróżować po świecie, płodzić dzieci i zastanawiać się, który z systemów władzy da ludziom dobrobyt, która religia zbawienie i czy lepiej jest „być czy mieć”.
Bardzo to było niepokojące dla chłopaka, który budził się w nocy i przeklinał Boga, że kazał mu się narodzić w czasach, w których nie ma wojen. „W jaki sposób mam dowieść, że jestem kim jestem, jeśli życie złośliwie nie daje mi szans!”
Zawsze po takiej nocy w jego sercu mocniej niż zwykle huczało, coś waliło, bębniło – „Życie znowu daje mi znak, potrzebuję wojny” - myślał. Pospiesznie wychodził z domu – przed wyjściem spoglądał jeszcze w lustro – „Maska na swoim miejscu, wszystko należycie schowane, mogę wyruszać na podbój świata. Świat tego ode mnie oczekuje, jestem mu to winien” – powtarzał sobie jak mantrę. Spotykając ludzi, którzy czasem dziwnie mu się przyglądali (bo pewnie słyszeli wojnę, która się działa w jego sercu) opowiadał dumnie, że ma naturę wojownika, trochę agresywną i trochę zawadiacką i niecierpliwą, bo właśnie wojowniczą. Że idzie właśnie powalczyć, że to tak trzeba, że on nie może inaczej, natura wzywa, to wielka siła, której nie można zatrzymywać.
Wychodził więc do świata i walczył. Walka była, jak się okazało, na każdym kroku. Wychodził z niej czasem jako zwycięzca, a czasem z ranami. Jednak cały czas nie czuł się Władcą! Wyobrażał sobie wielokrotnie jak to będzie, jak będzie wyglądał, kto będzie u jego boku, jak będzie wyglądało jego życie, kiedy lud, którym będzie władał, podporządkuje się jego prawom.
Ale to się nie chciało zdarzyć. Wciąż szukał, wciąż walczył, choć czuł że wciąż robi coś nie tak, a ludzie wcale nie chcieli mu służyć.

Czy to koniec

Pewnej nocy miał przedziwny sen. Szedł ciemną pustą drogą poprzez góry. Niby wiedział dokąd zmierza, ale nie wiedział, czy podąża w dobrym kierunku. Nagle zza drzew wyłoniło się słońce – jasne, oślepiające oczy. Po chwili okazało się, że to reflektor nadjeżdżającego samochodu, który dość gwałtownie skręcił i teraz się od niego oddalał. Zaczął machać rękami z nadzieją, że kierowca samochodu zobaczy go, podwiezie lub chociaż powie, czy idzie w dobrym kierunku. Zaczął biec w jego stronę i wówczas zobaczył, ze to nie jest samochód, a człowiek z latarnią w ręku. Tym bardziej zaczął go wołać: „Człowieku, zaczekaj, zgubiłem się, wskaż mi drogę do domu!”. Starzec niewzruszenie szedł dalej, nawet nie odwracając głowy w stronę chłopca, który biegł co sił w nogach, by go dogonić. Nagle powiał wiatr, zgasił płomień, który okazał się być tylko zapałką. Usłyszał jeszcze głos rozpływający się w ciemności, tak jak rozpłynęło się to małe światełko zapałki: „Bereszit Bara Elohim…”
Obudził się szlochając głośno. Jednak jego twarz pozostawała sucha.

Za ciasno

Pewnego dnia podczas jednej z jego licznych walk potknął się i przewrócił. Upadek był tak mocny, że przez pewien czas leżał nieprzytomny w bezruchu. Kiedy się ocknął i dotknął swojej twarzy, okazało się, że nie ma na niej maski. Leżała obok martwa w zastygłym grymasie gniewu. Przerażony próbował nałożyć ją na nowo, ale ona już nie pasowała. Spojrzał dookoła siebie, żeby zobaczyć, czy nic mu nie zagraża i czy nikt go nie widzi, w panice próbując dopasować maskę do twarzy. Na nic się to nie zdało, choć moczył ją w wodzie, myśląc że uda się na mokro, wyciągnął z butów sznurówki i za ich pomocą starał się maskę przywiązać tam, gdzie powinna być, to znów podtrzymywał ją ręką...
Zrezygnowany, przerażony i obolały rozejrzał się, ale nikogo wokół niego nie było. „Jak to możliwe, przecież była walka! Czy to możliwe, żeby oni mnie zostawili, samego, kiedy upadłem? Gdzie moi ludzie?! Gdzie moi wrogowie?!” Podniósł się mimo bólu, który promieniował z pleców i głowy na całe jego ciało. Dookoła same zburzone wieże…
Usiadł i zapłakał. Po raz pierwszy od bardzo dawna jego łzy wypłynęły na zewnątrz. Płakał tak bardzo i tak długo, że cały był mokry od tych łez. „Bereszit Bara Elohim…” - słyszał w swojej głowie.
Zabrał maskę i wrócił do domu. Było mu teraz wszystko jedno, czy spotkają go jakieś niebezpieczeństwa po drodze, czy nie. Do domu dotarł bezpiecznie. Pomyślał, że obecność maski wciąż daje mu ochronę i dlatego nic złego mu się nie przytrafiło.
Dom był ciemny i smutny, pozapalał wszystkie światła, ale okazało się, że większość z nich nie działa. W domu dziwnie pachniało, było brudno i żadna z rzeczy nie miała swojego miejsca. „Nieznośna cisza i pustka” – pomyślał i jeszcze raz zapłakał.
Tej nocy na sporą odległość słychać było wycie, krzyki, zawodzenie, rozpaczliwe wołania o pomoc.
„To przez tę maskę!”- zaryczał. „To ty zasłoniłaś mi wszystko, moje życie i cały świat. Byłem ślepy przez ciebie, zostałem sam, a ty z tą swoją zaciekłą we wściekłości miną jesteś powodem tego, kim się stałem!”. Zdawało mu się przez chwilę, że maska delikatnie uniosła lewy kącik ust, jakby chciała powiedzieć: „Dobrze ci tak, głupcze, dałeś się nabrać”. Cisnął ją z całej siły i czym prędzej zaczął rozpalać ogień. Kiedy już był wystarczająco gorący i silny, wrzucił maskę i obserwował, jak płonie.
Nad ranem zasnął wyczerpany. We śnie spotkał starca, tego samego, którego spotkał w poprzednim razem. Widział jak z oddali podąża w jego stronę. Jego łagodna twarz mówiła, że jest on dobrym człowiekiem, a bystre mimo podeszłego wieku oczy przyglądały się chłopcu łagodnie, z miłością. Starzec podał mu swoją latarnię, która w dłoni chłopaka zabłysła mocnym jasnym światłem i szepnął: „Bereszit Bara Elohim…”
Następnego dnia wyruszył w świat. Miał nadzieję, że kiedyś odnajdzie znaczenie słów starca ze swojego snu. Wędrował przez trzy długie lata, trzy miesiące i trzy dni. A kiedy dotarł do wzgórza nad rzeką, powiedział: „To jest miejsce którego szukałem". Z gliny, której było nad brzegiem mnóstwo zaczął formować cegły. Początkowo suszył je na słońcu, a z czasem nauczył się je wypalać w ogniu. Codziennie przez wiele godzin pracował w pocie czoła, budował, ustawiał, sadził rośliny i wymyślał coraz to nowe rozwiązania ułatwiające mu pracę. 
Pewnego dnia przyszli do niego ludzie. „Od tygodni obserwujemy te wspaniałości, które tu powstają. Przyszliśmy zapytać, czy znajdzie się dla nas praca. Mieszkamy niedaleko, znamy się na tym i owym, może moglibyśmy się do czegoś przydać?”. A potem przyszli następni i zostali.
I tak powstało miasto. Wspaniałe i potężne. Ludzie z innych miast przychodzili by uczyć się sztuki budowania i tworzenia. Dzięki temu, czego się nauczyli, ich miasta rosły i żyło się w nich szczęśliwie.
Chłopak wciąż jednak nie wiedział, jakie znaczenie miał jego dziwny sen ze staruszkiem i lampą. Nie poznał też znaczenia słów, które przekazał mu mędrzec. Aż do dnia, kiedy otrzymał niezwykły prezent. Była to pięknie oprawiona w skórę księga. Zamiast tytułu jego imię. W środku puste kartki i tylko mała odręczna notatka: „…nie ustawał w poszukiwaniu. Nie znajdując otoczenia, które by mu sprzyjało, postanawia sam je stworzyć. To dobrze. Kiedy je stworzy, inni, którzy też od dawna szukają, pewnego dnia w nieodgadniony sposób przybędą, entuzjastycznie wołając, że przecież cały czas tego właśnie pragnęli”.


Aneta Pietrzak
Art&Growth

Trzy kamienie

Dawno, dawno temu żył sobie mały chłopiec. Był bardzo pięknym dzieckiem, choć nieco mniejszym niż inni chłopcy, co bardzo go martwiło. Myślał, że inni się z niego śmieją lub traktują go jak małe dziecko. Zezłościł się więc na ludzi i postanowił wyruszyć w świat.
„W świecie jest tyle dziwów, że nikt nie będzie się ze mnie śmiał, bo będę nie mniej dziwny niż inni na świecie!” Po czym ruszył dziarsko w drogę.

Szedł kilka dni, ale nigdzie nie spotkał żadnego dziwaka. Zaczął więc unikać wzroku innych. Chował się, gdy choćby z daleka dojrzał ludzką postać. Za to chętnie rozmawiał ze zwierzętami. Karmił bezpańskie psy tym, co miał, dopieszczał dachowe szaro-bure kocury, które nie obawiały się do niego podejść, mimo że były całkiem dzikie. Minął miasto, wieś, aż znalazł się w starym, gęstym lesie. Trochę mu było nieswojo w tej scenerii, bo nie przepadał za ciemnościami, szczególnie w lesie, a poza tym niewiele mu już zostało do jedzenia.
„To nic” – pomyślał chłopiec. – „W lesie sobie odpocznę od ludzi, nie będę się musiał ukrywać, tylko będę szedł prosto przed siebie, tam dokąd zechcę!”
Gdy tak szedł noga za nogą, poczuł się bardzo samotny. Wcale się nie czuł szczęśliwszy. Sądził, że nie może znieść wzroku ludzi, ich głupich pytań i litościwych spojrzeń, ale teraz to by chyba by wolał, żeby ktoś był obok niego.


Usiadł na kamieniu i zapłakał. Łzy jak ziarna grochu spływały mu po szczupłych policzkach, kapały wprost na bose stopy. 

Naraz usłyszał żabie skrzeczenie. Rozejrzał się dookoła i zobaczył, że tuż obok siedzi żaba i intensywnie mu się przygląda.
„I co się tak na mnie patrzysz, żabko! Wiem że jestem mały, już przestań się mi tak przyglądać!”.
Żaba jednak nie przestawała, patrzyła się i patrzyła, jakby od tego patrzenia miało się za chwilę coś wydarzyć.
„Widziałem już kiedyś taki wzrok” - pomyślał. „Chodź do mnie, ty jedna tu jesteś w okolicy i w końcu też dziwnie wyglądasz, razem będzie nam łatwiej na tym świecie”.
Posadził sobie żabę na ramieniu i razem podążyli w dalszą drogę.

Szli, szli, a las stawał się coraz bardziej gęsty i nieprzebyty. Pełen cierni i zwalonych gałęzi. Jeden z ostrych kolców zranił żabę tak mocno, że rana krwawiła i krwawiła i zdawało się chłopcu, że nigdy nie przestanie. Owinął żabę chusteczką, przytulił do serca i zasnął. Przyśnił mu się niezwykły sen.

Biegał po łące pełnej kwiatów wśród roześmianych ludzi, a w pewnym momencie podeszła do niego piękna dziewczynka o pulchnych kształtach i ciemnych włosach i podała mu dziwnie wyglądający liść. Liść zostawiał na rękach żółte ślady i dość mocny, dziwny zapach.

Kiedy obudził się z tego niecodziennego snu, zobaczył, że pod jego głową rośnie kępka tej osobliwej rośliny. Urwał jeden listek i rzeczywiście, z łodyżki popłynął żółty sok. Odwinął delikatnie chusteczkę i zobaczył, że jego żabka ledwie oddycha, a z rany wciąż cieknie krew. Obmył zwierzątko resztką wody, jaka mu pozostała, napoił je, a następnie przyłożył liść do krwawiącej rany. Kiedy sok z liścia rośliny dostał się do środka, rana przestała krwawić. Ponownie owinął żabę w chusteczkę.
„Zostaniemy tu dopóki nie wydobrzejesz” – powiedział, choć nie specjalnie mu się ta gęstwina splątanych gałęzi podobała.

Gdy zapadł zmrok, las stał się ciemny i nieprzenikniony, nie mógł nawet dojrzeć własnej dłoni wystawionej przed oczy. A do tego ta przejmująca cisza!
„W lesie nigdy nie jest tak cicho. W lesie zawsze coś szeleści, zgrzyta, pęka, chrobocze – tutaj nic” – pomyślał zalękniony. „Dobrze, że mam ciebie żabciu, przytulimy się, będzie nam raźniej i może jakoś dotrwamy do rana”.

Nie mógł jednak zasnąć. Niepokoiło go to, że nie słyszy żadnego odgłosu. Poruszył rękami, zaszurał nogami – nic. Zamachnął się dookoła i również niczego nie poczuł.
„Dziwny ten las. Wszedłem w gęstwinę niemal nie do przebycia, a teraz nawet nie czuję pod sobą ziemi, na której się położyłem”.
W końcu już nie wiedział czy jest do góry nogami czy do góry głową, a może całkiem bokiem, tylko którym?
„Jeżeli łatwiej mi będzie dotknąć nogami do głowy, to znaczy, że jestem do góry nogami, jeżeli łatwiej głową do nóg, to prawidłowo – nogi na dole, głowa na górze”.
Okazało się, że równie łatwo jest mu zwiesić głowę do dołu, co podnieść nogi. To samo było z lewą ręką na prawą stronę i z prawą ręką na lewą stronę.
„Gdzie ja jestem? Co się stało?”
Przytulił żabę mocniej do serca i w tym momencie ujrzał małe światełko migoczące w oddali. „Tylko jak ja mam się tam dostać?” – zastanawiał się zrozpaczony. „Nawet nie wiem czy jestem do góry nogami, czy głową”.
Odwinął żabkę z chusteczki i powiedział: „Żabko, myślałem, że będę mógł ci pomóc, ale zdaje mi się, że wpędziłem nas w tarapaty. Nie wiem co robić, pomóż mi, proszę”.
W tym momencie usłyszał skrzekliwy głos żaby: „Poruszaj się tak, jakbyś latał, zawsze o tym marzyłeś, prawda?”.
„Tej nocy nic mnie już nie zdziwi. Nawet mówiąca ludzkim głosem żaba” – powiedział chłopiec i zaczął poruszać ramionami tak, jak podpowiedziało mu zwierzątko.

Po jakimś czasie znaleźli się nad niewielkim źródełkiem. Światełko, które widzieli z oddali, odbijało się od jego tafli. Chłopiec zanurzył w nim dłonie, woda okazała się być cudownie orzeźwiająca i zachęcająca do tego, by do niej wejść. Włożył żabkę do kieszeni, obawiając się, że będzie jeszcze zbyt słaba, aby samodzielnie płynąć i ostrożnie zsunął się do wody. Płynął pod wodą. Cudowne było to, że mógł w niej swobodnie oddychać i mówić. Pokazywał swojej przyjaciółce cudownie połyskujące kamienie, które mijali – czerwone, pomarańczowe, żółte, zielone, niebieskie i fioletowe. Cieszył się, że zna nazwy niektórych z nich.

Po pewnym czasie znaleźli się w jaskini. Jej ściany mieniły się wszystkimi barwami, było cicho i pachniało tak pięknie…
„Kacprze” – powiedziała żaba – „wybierz trzy kamienie, które najbardziej się tobie podobają. To jest nagroda za twoje dobre serce i odwagę”.
„Skąd wiesz, jak mam na imię” – zapytał chłopiec. A potem tylko dodał: „Nic mnie już tej nocy nie zdziwi…”

Przesunął dłonią po ścianie jaskini, kamienie były tak piękne i wspaniałe, że nie mógł zdecydować, które wybrać. Żaba, jakby zgadując jego rozterki podpowiedziała - „Kieruj się swoim sercem. Te, które należą do ciebie, same do ciebie przyjdą”.
„Mówisz zagadkami kochana żabko, jak mogą do mnie należeć, skoro ich jeszcze nie wybrałem”.
„Pomyśl o tym, co jest dla ciebie najważniejsze”.
„Zdrowie, miłość i prawda” – powiedział bez wahania.
Wtem dostrzegł swoje trzy kamienie. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to te, które należą do niego.

„Ten czerwony noś zawsze przy sobie. – powiedziała żaba. Sprawi, że będą otaczali cię ludzie, którzy będą równie mocno ciebie kochali, jak ty ich. Im mocniej ty ich będziesz kochał, tym głębszą oni obdarzą cię miłością, szacunkiem i sympatią.
Ten zielony ma wielką moc. Uleczy każdą chorobę ciała i duszy. Nie nadużywaj jego mocy. Jednak, jeżeli ktoś cię poprosi o pomoc w nieszczęściu, nigdy nie odmawiaj! Twoje serce podpowie ci, jak użyć kamienia, by przywrócił zdrowie i równowagę potrzebującemu.
Ten fioletowy, niemal przeźroczysty i płaski jest szczególny. Kiedy przez niego popatrzysz, zobaczysz prawdę. Pamiętaj jednak, że nie zawsze to, co zobaczysz, będzie się tobie podobało”.

Kacper bardzo podziękował za niezwykłe dary i skłonił się nisko przed żabką. Ucałował kamienie i ostrożnie włożył je do kieszeni.
„Jestem teraz bardzo zmęczony i chciałbym się zdrzemnąć” – powiedział i już po chwili spał w najlepsze.

Obudził go śpiew ptaków. Kiedy otworzył oczy, okazało się, że znów jest w lesie, jednak zamiast cierni i nieprzebytych splątanych gałęzi wszędzie jest cudownie zielono, a słońce odbija się w każdej kropelce rosy.
„Ale miałem niesamowity sen, muszę ci żabko opowiedzieć”.
Rozejrzał się dookoła, ale żabki nigdzie nie było. Sięgnął do kieszeni i znalazł w niej trzy kamienie: czerwony, zielony i fioletowy. Biło od nich przyjemne ciepło, zielony kamień sprawiał, że czuł w dłoni mrowienie.

Wracał do domu raźnym krokiem. Po drodze zastanawiał się, komu najpierw przywróci zdrowie, liczył ilu zdobędzie nowych przyjaciół i już nie mógł się doczekać, kiedy w końcu przejrzy wszystkie kłamstewka ludzi, patrząc przez fioletowy kamień.  

Im bardziej zbliżał się do domu, tym więcej przypominał sobie ze swojego snu. Wiedział, że nie będzie mógł pomóc nikomu, kto o to nie poprosi, że przyjaciół będzie miał wtedy, gdy sam będzie dla nich przyjacielem, a prawda może być czasem niełatwa.

***

Kacper przez wiele lat uczył się korzystać ze swoich darów. Czasem złościł się, czasem zniechęcał. Tak trudno było sprawić, żeby ludzie do niego przychodzili po uzdrowienie.

W końcu zrozumiał, że choroba ciała, albo duszy wymagają leczenia z woli chorego, bo kiedy, tak się nie dzieje, choroba powraca.
Prawda natomiast wymaga, żeby stanąć z nią twarzą w twarz. I odwagi, by się zmierzyć z kłamstwem.
Najpiękniejszym darem okazał się kamień czerwony. Sprawił, że Kacper pokochał ludzi i pokochał siebie. Im więcej miłości rozdawał, tym więcej jej otrzymywał. Otaczali go więc sami wspaniali i przyjaźni mu ludzie.

Pewnego dnia został królem swojego państwa, poślubił księżniczkę, piękną dziewczynę o pulchnych kształtach i ciemnych oczach, która urodziła mu wielu synów, a wszędzie zagościła radość i miłość.

Jeszcze wiele lat później jego praprawnuki opowiadały swoim prawnukom, a one swoim prawnukom, że kiedyś żył wspaniały i mądry król Kacper, który potrafił sprawić, że gdzie się tylko pojawił, tam była miłość, zdrowie i prawda.


Aneta Pietrzak
Art&Growth