Żył sobie chłopak pełen zapału i energii do życia i do pracy. Miał wiele pomysłów i jeszcze więcej ludzi wokół siebie, którzy chętnie z nim przebywali i jeszcze chętniej pracowali.
Chłopak miał żywe jasne oczy i widział nimi dużo więcej niż inni, widział w innych więcej niż oni sami byli w stanie w sobie kiedykolwiek zobaczyć. Był szczery i dobry, wierzył, że nigdy nikt go nie skrzywdzi, bo i on nikogo nie krzywdził.
Otaczał się więc wieloma ludźmi i szedł przez życie jak strzała, dynamicznie, do przodu, wierzył, że wspólnie z nimi może stworzyć wielkie rzeczy.
Chłopak ten nie był jednak tylko zwykłym chłopakiem. Jego gwiazdą był samotny wojownik - prawdziwy przywódca, który widzi więcej, który przewiduje i prowadzi. Prawdziwy ojciec i nauczyciel. Twórca, który nowym zastępuje stare. Otrzymał wszystko, czego potrzebował, aby kiedyś stać się Władcą: przenikliwy umysł, doskonały węch, sokoli wzrok, wrażliwy słuch, silne umięśnione ciało, ale też wielką intuicję i bardzo dobre, mocne serce, które zawsze miało mu mówić, w którą stronę pójść i które we współpracy z losem miało mu wskazać jego przeznaczenie.
Nie dla siebie
Pewnego dnia chłopak znalazł na swojej drodze maskę. Zaintrygowany wziął ją do ręki, obejrzał, a po jej wewnętrznej stronie dojrzał napis: „kto mnie założy, będzie bezpieczny”. Pomyślał, że dobrze byłoby być bezpiecznym, nie będzie sobie musiał wtedy zawracać głowy ochroną – maska to zrobi za niego, a on przy pomocy otaczających go ludzi i bez żadnego ryzyka (dzięki ochronie maski) będzie szedł przez życie jeszcze szybciej, jeszcze odważniej i w razie czego zasłonięty i nierozpoznany. Nałożył maskę i poczuł sporą ulgę. Świat co prawda stracił trochę ze swej wyrazistości, kolory były jakby mniej jaskrawe a zapachy i smaki słabsze, ale nie szkodzi, to nawet lepsze, świat każdego dnia niósł tak wiele bodźców, że maska stała się swojego rodzaju półprzepuszczalnym filtrem, który oprócz tego, że chronił go przed niebezpieczeństwem, to również przed nadmiarem świata.
Od tego czasu żaden z ludzi nie był już w stanie go skrzywdzić. Maska przybrała niewzruszoną minę i nikt nie mógł zobaczyć tego, co się pod nią kryło, nawet łez, bo od tego czasu nie wypływały już na zewnątrz. Ponieważ twarz chłopaka była teraz przesłonięta ciasno maską (okazało się, że pasuje tak dobrze, jakby była jego drugą skórą), wszystkie prawdziwe uczucia i łzy nie mając ujścia na zewnątrz, spływały prosto do serca, które po pewnym czasie było już tak poranione i wypełnione łzami, że wszystkie cierpienia, złości i smutki, które powinny wydostać się na zewnątrz, zaczęły oblepiać to serce dookoła, mieszać się ze sobą, kotłować, zaciskać, to znów rozluźniać, że czasem aż na zewnątrz słychać było mocne odgłosy huków, jakby ktoś strzelał z ciężkiej artylerii.
Chłopak słysząc te huki (wiedząc, że powinien iść za głosem serca) pomyślał, że to obiecane znaki jego przeznaczenia. „Potrzebuję wojny”- pomyślał, „To tam ma się spełnić moje przeznaczenie, to tam zostanę prawdziwym Władcą, tam pokażę, na co mnie stać. Zapewne wsławię się dzielnymi bohaterskimi czynami, a moi potomni i w ogóle cały świat będzie mnie pamiętał przez wieki. Będę jak Aleksander, będę jak Atylla - Bicz Boży!”
Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce o wojnie i stał się wkrótce całkiem biegły w strategiach, rodzajach broni a nawet w strzelaniu. Tymczasem świat wcale nie miał ochoty na wojenne wichry, nikt krwi nie chciał przelewać, ludzie po wielu wiekach burzenia i mordowania woleli budować i cieszyć się tym, że mogą swobodnie podróżować po świecie, płodzić dzieci i zastanawiać się, który z systemów władzy da ludziom dobrobyt, która religia zbawienie i czy lepiej jest „być czy mieć”.
Bardzo to było niepokojące dla chłopaka, który budził się w nocy i przeklinał Boga, że kazał mu się narodzić w czasach, w których nie ma wojen. „W jaki sposób mam dowieść, że jestem kim jestem, jeśli życie złośliwie nie daje mi szans!”
Zawsze po takiej nocy w jego sercu mocniej niż zwykle huczało, coś waliło, bębniło – „Życie znowu daje mi znak, potrzebuję wojny” - myślał. Pospiesznie wychodził z domu – przed wyjściem spoglądał jeszcze w lustro – „Maska na swoim miejscu, wszystko należycie schowane, mogę wyruszać na podbój świata. Świat tego ode mnie oczekuje, jestem mu to winien” – powtarzał sobie jak mantrę. Spotykając ludzi, którzy czasem dziwnie mu się przyglądali (bo pewnie słyszeli wojnę, która się działa w jego sercu) opowiadał dumnie, że ma naturę wojownika, trochę agresywną i trochę zawadiacką i niecierpliwą, bo właśnie wojowniczą. Że idzie właśnie powalczyć, że to tak trzeba, że on nie może inaczej, natura wzywa, to wielka siła, której nie można zatrzymywać.
Wychodził więc do świata i walczył. Walka była, jak się okazało, na każdym kroku. Wychodził z niej czasem jako zwycięzca, a czasem z ranami. Jednak cały czas nie czuł się Władcą! Wyobrażał sobie wielokrotnie jak to będzie, jak będzie wyglądał, kto będzie u jego boku, jak będzie wyglądało jego życie, kiedy lud, którym będzie władał, podporządkuje się jego prawom.
Ale to się nie chciało zdarzyć. Wciąż szukał, wciąż walczył, choć czuł że wciąż robi coś nie tak, a ludzie wcale nie chcieli mu służyć.
Czy to koniec
Pewnej nocy miał przedziwny sen. Szedł ciemną pustą drogą poprzez góry. Niby wiedział dokąd zmierza, ale nie wiedział, czy podąża w dobrym kierunku. Nagle zza drzew wyłoniło się słońce – jasne, oślepiające oczy. Po chwili okazało się, że to reflektor nadjeżdżającego samochodu, który dość gwałtownie skręcił i teraz się od niego oddalał. Zaczął machać rękami z nadzieją, że kierowca samochodu zobaczy go, podwiezie lub chociaż powie, czy idzie w dobrym kierunku. Zaczął biec w jego stronę i wówczas zobaczył, ze to nie jest samochód, a człowiek z latarnią w ręku. Tym bardziej zaczął go wołać: „Człowieku, zaczekaj, zgubiłem się, wskaż mi drogę do domu!”. Starzec niewzruszenie szedł dalej, nawet nie odwracając głowy w stronę chłopca, który biegł co sił w nogach, by go dogonić. Nagle powiał wiatr, zgasił płomień, który okazał się być tylko zapałką. Usłyszał jeszcze głos rozpływający się w ciemności, tak jak rozpłynęło się to małe światełko zapałki: „Bereszit Bara Elohim…”
Obudził się szlochając głośno. Jednak jego twarz pozostawała sucha.
Za ciasno
Pewnego dnia podczas jednej z jego licznych walk potknął się i przewrócił. Upadek był tak mocny, że przez pewien czas leżał nieprzytomny w bezruchu. Kiedy się ocknął i dotknął swojej twarzy, okazało się, że nie ma na niej maski. Leżała obok martwa w zastygłym grymasie gniewu. Przerażony próbował nałożyć ją na nowo, ale ona już nie pasowała. Spojrzał dookoła siebie, żeby zobaczyć, czy nic mu nie zagraża i czy nikt go nie widzi, w panice próbując dopasować maskę do twarzy. Na nic się to nie zdało, choć moczył ją w wodzie, myśląc że uda się na mokro, wyciągnął z butów sznurówki i za ich pomocą starał się maskę przywiązać tam, gdzie powinna być, to znów podtrzymywał ją ręką...
Zrezygnowany, przerażony i obolały rozejrzał się, ale nikogo wokół niego nie było. „Jak to możliwe, przecież była walka! Czy to możliwe, żeby oni mnie zostawili, samego, kiedy upadłem? Gdzie moi ludzie?! Gdzie moi wrogowie?!” Podniósł się mimo bólu, który promieniował z pleców i głowy na całe jego ciało. Dookoła same zburzone wieże…
Usiadł i zapłakał. Po raz pierwszy od bardzo dawna jego łzy wypłynęły na zewnątrz. Płakał tak bardzo i tak długo, że cały był mokry od tych łez. „Bereszit Bara Elohim…” - słyszał w swojej głowie.
Zabrał maskę i wrócił do domu. Było mu teraz wszystko jedno, czy spotkają go jakieś niebezpieczeństwa po drodze, czy nie. Do domu dotarł bezpiecznie. Pomyślał, że obecność maski wciąż daje mu ochronę i dlatego nic złego mu się nie przytrafiło.
Dom był ciemny i smutny, pozapalał wszystkie światła, ale okazało się, że większość z nich nie działa. W domu dziwnie pachniało, było brudno i żadna z rzeczy nie miała swojego miejsca. „Nieznośna cisza i pustka” – pomyślał i jeszcze raz zapłakał.
Tej nocy na sporą odległość słychać było wycie, krzyki, zawodzenie, rozpaczliwe wołania o pomoc.
„To przez tę maskę!”- zaryczał. „To ty zasłoniłaś mi wszystko, moje życie i cały świat. Byłem ślepy przez ciebie, zostałem sam, a ty z tą swoją zaciekłą we wściekłości miną jesteś powodem tego, kim się stałem!”. Zdawało mu się przez chwilę, że maska delikatnie uniosła lewy kącik ust, jakby chciała powiedzieć: „Dobrze ci tak, głupcze, dałeś się nabrać”. Cisnął ją z całej siły i czym prędzej zaczął rozpalać ogień. Kiedy już był wystarczająco gorący i silny, wrzucił maskę i obserwował, jak płonie.
Nad ranem zasnął wyczerpany. We śnie spotkał starca, tego samego, którego spotkał w poprzednim razem. Widział jak z oddali podąża w jego stronę. Jego łagodna twarz mówiła, że jest on dobrym człowiekiem, a bystre mimo podeszłego wieku oczy przyglądały się chłopcu łagodnie, z miłością. Starzec podał mu swoją latarnię, która w dłoni chłopaka zabłysła mocnym jasnym światłem i szepnął: „Bereszit Bara Elohim…”
Następnego dnia wyruszył w świat. Miał nadzieję, że kiedyś odnajdzie znaczenie słów starca ze swojego snu. Wędrował przez trzy długie lata, trzy miesiące i trzy dni. A kiedy dotarł do wzgórza nad rzeką, powiedział: „To jest miejsce którego szukałem". Z gliny, której było nad brzegiem mnóstwo zaczął formować cegły. Początkowo suszył je na słońcu, a z czasem nauczył się je wypalać w ogniu. Codziennie przez wiele godzin pracował w pocie czoła, budował, ustawiał, sadził rośliny i wymyślał coraz to nowe rozwiązania ułatwiające mu pracę.
Pewnego dnia przyszli do niego ludzie. „Od tygodni obserwujemy te wspaniałości, które tu powstają. Przyszliśmy zapytać, czy znajdzie się dla nas praca. Mieszkamy niedaleko, znamy się na tym i owym, może moglibyśmy się do czegoś przydać?”. A potem przyszli następni i zostali.
I tak powstało miasto. Wspaniałe i potężne. Ludzie z innych miast przychodzili by uczyć się sztuki budowania i tworzenia. Dzięki temu, czego się nauczyli, ich miasta rosły i żyło się w nich szczęśliwie.
Chłopak wciąż jednak nie wiedział, jakie znaczenie miał jego dziwny sen ze staruszkiem i lampą. Nie poznał też znaczenia słów, które przekazał mu mędrzec. Aż do dnia, kiedy otrzymał niezwykły prezent. Była to pięknie oprawiona w skórę księga. Zamiast tytułu jego imię. W środku puste kartki i tylko mała odręczna notatka: „…nie ustawał w poszukiwaniu. Nie znajdując otoczenia, które by mu sprzyjało, postanawia sam je stworzyć. To dobrze. Kiedy je stworzy, inni, którzy też od dawna szukają, pewnego dnia w nieodgadniony sposób przybędą, entuzjastycznie wołając, że przecież cały czas tego właśnie pragnęli”.
Aneta Pietrzak
Art&Growth
2 komentarze:
Trudna basń. Jak zacząć życie od początku? Czy zawsze trzeba dostać tak bardzo po tyłku od życia zanim się wejdzie na właściwe tory?
Ta baśń powstała dla mnie. Gdy czytałem ją po raz pierwszy - rozryczałem się (a o łzy jest u mnie nie tak łatwo). Gdy goś schrzanię w życiu - to do niej wracam. Bo powody są tylko we mnie...
Prześlij komentarz